Katar po Grand Prix Kataru

Katar i ból gardła – to dwie rzeczy, które pozostały mi po Grand Prix Kataru. Jednak będąc całkiem poważnym, ten wyścig był najtrudniejszym i najbardziej wymagającym, jaki miałam okazję doświadczyć na żywo.

Najgorszy wyścig ze wszystkich

Myślałam, że Grand Prix Singapuru dało mi w kość – tak jak i kierowcom – ale chyba mało kto spodziewał się, że podczas niedzielnego wyścigu na torze Lusail dojdzie do sytuacji, gdzie zawodnicy będą ryzykować swoje zdrowie, a także i życie, by dojechać do mety. Bahrajn, Singapur, Chiny czy Abu Zabi – żaden z tych weekendów nie był tak wyczerpujący fizycznie, jak ten w Katarze. Jakie było to uczucie? Wyobraźcie sobie, jak powietrze z nagrzanego piekarnika bucha wam w twarz albo kierujecie na siebie strumień z suszarki. Dokładnie tak można opisać pogodę i warunki. Takim prawdziwym dniem relaksu i oddechu była sobota, gdzie wiał wiatr, a odczuwalna temperatura była na poziomie około 30℃.

Apogeum nastąpiło w niedzielę. Nigdy w życiu nie widziałam, aby niektórzy dziennikarze ledwo stali na nogach, a każdy z nas wyglądał jakby dopiero co wyszedł spod prysznica. Ratowaliśmy się czym mogliśmy: wachlując notesami, pijąc niezliczone ilości wody czy po prostu wychodząc z media penu, który zazwyczaj jest zabudowany i tylko z jednej strony nie ma ściany. Niedziela była jak nieustanny pobyt w saunie…

Gladiatorzy naszych czasów

Jestem pełna podziwu dla wszystkich, którzy od samego początku brali udział w tym wydarzeniu – piszę tu też o ludziach, którzy na ostatnią chwilę modernizowali i przebudowywali tor w jeszcze gorszych i cięższych warunkach niż te, których doświadczyliśmy będąc tam w nocy.

Jednak… totalnie nie kupuję opinii, że kierowcy są po to, aby jeździć i muszą pokazać, że ich szacunek jest zależny od tego, co pokazują na torze. Gladiatorzy, którzy ginęli na arenach, już dawno są za nami i żyjemy w czasach, gdzie herosem można być w różnych sytuacjach i to niekoniecznie ryzykując nie tylko swoje życie i zdrowie, ale również i innych.

Esteban Ocon zarzekał w rozmowie z nami dziennikarzami, że ani przez chwilę nie myślał o poddaniu się – po tym, jak wymiotował pod kaskiem przez dwa okrążenia – i prędzej musieliby go zabić niż miałby się poddać. Logan Sargeant, który był przeziębiony, wycofał się z rywalizacji i nie był w stanie kontynuować jazdy. Lance Stroll po wyjściu z samochodu od razu skierował się do stojącej obok karetki.

Stojący przy nas Kevin Magnussen przyznał, że to był najbardziej wyczerpujący wyścig w jego życiu. Alexander Albon musiał udać się do centrum medycznego, Charles Leclerc mówił, że jego woda była jak gorąca herbata, a Fernando Alonso kolejny raz miał problemy z przegrzewającym się siedzeniem i prosił o polanie go wodą, co jak wiemy nie było możliwe.

Czy naprawdę musieliśmy dojść do miejsca, gdzie kierowcy ryzykują swoim życiem, aby dowieść swojej wartości? Tego, że są herosami i są najlepszymi kierowcami świata? Wydaje mi się, że nie potrzebujemy wymiotujących, omdlewających i ledwo stojących na nogach kierowców, aby uważać ich za walecznych i dzielnych kierowców.

O krok od tragedii

Wyobraźmy sobie, że któryś z kierowców traci przytomność w jednym z szybkich zakrętów. Wylatuje z toru, uderza w ścianę i… i właśnie. Nikt nie chce z nas o tym myśleć, ale taka sytuacja mogła się wydarzyć i jak się okazuje, było o niej o krok. Wielu kierowców próbowało wyciągać dłonie na prostej startowej, aby chociaż na chwilę je ochłodzić, inni otwierali swoje wizjery, ale było to jeszcze gorsze niż zamknięty kask. Każde rozwiązanie było złe i nie dawało ani na chwilę wytchnienia.

Nie przegap żadnej informacji. Obserwuj ŚwiatWyścigów.pl na Google News.

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Pokaż komentarze