PAN (NIE)ZMIENNY

Abu Dhabi, tor Yas Marina, niedziela 1.11.2009. Kimi Räikkönen wychodzi prawdopodobnie po raz ostatni z kokpitu samochodu F1. Niewyraźny wyścig (sezon?) w jego wykonaniu i finisz na P11 sprawił, że Ferrari zmarnowało szansę na wyprzedzenie McLarena w klasyfikacji konstruktorów. Mało tego, zespół zakontraktował na kolejny sezon Fernando Alonso, a „Icemanowi” wręczył wynagrodzenie i pokazał drzwi. Media nie zostawiają na nim suchej nitki. „Nie chce mu się”, „Brak motywacji”, „Na wyspie własnej obojętności”, „Poszedł na hajs”… To tylko niektóre z nagłówków.

Abu Dhabi, tor Yas Marina, niedziela 4.11.2012. Kimi Räikkönen wychodzi z samochodu… Tak, tak. Wychodzi z czarnego Lotusa E20, zaparkowanego w Parc Ferme pod tabliczką z numerem 1. Wygrał. To dzięki Kimiemu i jego do bólu konsekwentnej jeździe zespół z Enstone zdeklasował Mercedesa i zakończył rywalizację na silnym 4. miejscu w klasyfikacji konstruktorów i odniósł pierwsze zwycięstwo od czterech lat. Nagłówki? „Człowiek, który wie, co robi”, „Jak za dawnych lat”, „Cóż za jazda!”.

Historia ta może nadawać się na scenariusz hollywoodzkiej produkcji. Młody chłopak pojawia się w wielkim świecie znikąd, niemal od razu odnosząc sukces. Jednak równie szybko wszyscy stawiają na nim krzyżyk w jego gorszych dniach. Po pewnym czasie udowadnia wszystkim, że się mylili, że wszystko się zmieniło. Zaraz, zaraz… Czy na pewno? No właśnie. Choć wszystko się zmieniło, to tak naprawdę nie zmieniło się nic.

Wyjaśnijmy sobie kilka rzeczy: Kimi Mattias Räikkönen z listopada 2009 to ten sam człowiek co Iceman A.D. 2012. W dalszym ciągu cichy i małomówny, a zarazem skupiony na tym, co najważniejsze: na szybkiej jeździe. Nie obchodzi go nic innego; on „wie, co robi”.

Nie jest idealny. Istotne jest jednak to, że on sam doskonale zdaje sobie z tego sprawę. W Indiach mógł obwinić zespół za nietrafiony setup, ale wziął to na siebie. Na Suzuce przyznał otwarcie: „Obróciłem się” Krótki, a jakże wymowny przekaz, który ukazuje całą jego naturę – niekiedy coś nie wyjdzie, ale nie powinno się tego rozpamiętywać i żałować, a zostawić za sobą i wyciągnąć naukę na przyszłość. Żeby nie być gołosłownym, dorzucam przykłady zarówno z „pierwszej”, jak i „drugiej” kariery Icemana: Magny-Cours 2002, Nürburgring 2005 oraz wspomniane wcześniej Indie i Japonia, a także Chiny 2012, gdzie nauczył się opon Pirelli.

Tym, za co wielu szanuje Räikkönena, są jego ponadprzeciętne umiejętności. Sprawa raczej oczywista, nikt bez talentu nie wygrywa wyścigów ani tym bardziej zostaje mistrzem świata. W porządku. Umiejętności mieli też na przykład David Coulthard czy Giancarlo Fisichella, jednak – z całym szacunkiem dla tych panów – nikt nie stawia ich na poziomie choćby zbliżonym do Fina. Dlaczego? Myślę, że nie wystarczy zwalić tutaj całej winy na wyjątkową osobowość i fakt, że Kimi ma tego talentu po prostu więcej. To zbyt proste. Według mnie wszystko obraca się tutaj wokół wyjątkowych wyścigów, które Kimi serwuje nam mniej więcej raz na sezon. To właśnie takie występy sprawiły, że jako dziesięcioletni dzieciak nazywałem Räikkönena „Magikiem”. Wiecie, o co mi chodzi: o zwycięstwa albo inne doskonałe wyniki, których nie miał prawa osiągnąć ze względu na różne przeciwności (pech/pogoda/awaria silnika/kiepskie kwalifikacje/słabszy samochód – niepotrzebne skreślić). Malezja 2003, Belgia 2004, Japonia 2005, Monaco 2006 (do awarii), Australia 2007, Malezja 2008, Belgia 2009. Z czystym sumieniem możemy do tej listy sztuczek Pana Magika dopisać Abu Dhabi 2012. I na tym pewnie nie koniec.

Jak zatem ocenić jego powrót od strony sportowej? Na razie wygląda dobrze, ale poczekajmy na to, co przyniesie przyszłość. Za pewnik możemy wziąć, że Kimi nadal będzie przebywał w paddocku najkrócej, jak się tylko da (nie mylić z odprawami technicznymi!), pojawiał się na torze w stroju jak z Miami Beach i odpowiadał na pytania półsłówkami. Taki już jest. Nic się nie zmieniło.

Spójrzmy teraz na środowisko i warunki pracy Icemana, czyli techniczno-ekonomiczną stronę comebacku.

Ferrari w wydaniu 2009 to nie jest miejsce, w którym za wszelką cenę chcielibyście się znaleźć. Przeciętny samochód, mechanicy sympatyzujący raczej z Felipe, późniejszy wypadek Brazylijczyka, eksperyment z Badoerem… To nie były sprzyjające Kimiemu warunki. Niedługo później zespół pozbył się swojego nomen omen ostatniego (do dziś!) mistrza świata, płacąc mu za sezon 2010 i odsyłając do domu. Przygoda z włoską stajnią zaczęła się najlepiej jak tylko mogła, a skończyła krótko mówiąc beznadziejnie.

Na drugim biegunie swoją stację badawczą ma Lotus z sezonu 2012. Teraz to oczywiste, ale czego oczekiwaliśmy po ekipie, kiedy ogłoszono kontrakt z Icemanem? Mieli za sobą bodaj najgorszy okres w dziejach, nawet pomimo płomyka nadziei w postaci obiecującego roku 2010 z Robertem Kubicą. Najpierw lewy sierpowy w Singapurze 2009, potem poprawiony prawym podbródkowym z pewnego rajdowego poranka w lutym 2011. Knock-down. Ciężko o rezultaty bez klasowych kierowców. Sezon 2011 był dla Lotusa jak zimny prysznic po walce.

Tak to właśnie wyglądało – zespół wydawał się być w dołku. Zatrudnienie byłego mistrza to zawsze ryzyko (patrz Mansell i Villeneuve, a ostatnio Schumacher). W nienajlepszych ekonomicznie czasach zespół był jedną wielką niewiadomą. Presja była ogromna.

Dobrze, skończmy dramatyzować, bo i nie ma po co. Wiemy, jak jest teraz: 12 miesięcy później ekipa rozkwita, podpisuje nowe kontrakty sponsorskie, znajduje się w centrum zainteresowania, a wraz z Kimim wymieniana jest wśród faworytów sezonu 2013. Czy dokonaliby tego bez Fina? Absolutnie nie, stawiam na to swój lunch. Wystarczy spojrzeć na „popisy” Romaina Grosjeana albo mizerny występ Jerome D’Ambrosio na Monzy. Czy oni byliby w stanie przyciągnąć do zespołu Coca-Colę, Angry Birds i Microsoft? Czy któryś z nich znalazłby się trzykrotnie w ciągu roku na okładce F1 Racing? Czy wreszcie Romain albo Jerome „wiedziałby, co robić” w Abu Dhabi? Nie, nie, nie!

Jesteśmy świadkami dość nietypowej sytuacji. Zespół, który jeszcze rok temu nie miał nic, obecnie ustala nowe trendy w F1 i jest na ustach ekspertów. Niemała w tym zasługa Gerarda Lopeza, Erica Boulliera i Jamesa Allisona, ale można chyba powiedzieć, że to właśnie Räikkönen otworzył swojemu zespołowi drzwi do sukcesu.

Dziwna to podróż: od niechcącego go Ferrari, poprzez rajdy, do niezwykle przyjaznego dla Räikkönena Lotusa. Wszystko się zmieniło.

I tak właśnie przebrnęliśmy przez jeden z największych paradoksów ostatnich lat w F1. Kimi zmienił wszystko, samemu nic nie zmieniając. Nie jest ważna ani składnia, ani logiczny sens tego zdania. Zaprzeczenie jest potwierdzeniem faktów. U Kimiego „Magika” Räikkönena wszystko jest możliwe. I niech tak pozostanie.

Nie przegap żadnej informacji. Obserwuj ŚwiatWyścigów.pl na Google News.

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Pokaż komentarze