Ktoś ma w najbliższej rodzinie lekarza, ktoś prawnika, ktoś biznesmena, a jeszcze inny bezrobotnego. Zastanawialiście się kiedyś jak to jest mieć w rodzinie kierowcę Formuły 1? Prawdopodobieństwo, że w najbliższej przyszłości w Polsce znajdzie się taka osoba jest bliska zeru, jednak nigdy nie mów nigdy i warto dowiedzieć się coś na ten temat, jakby a nóż w życiu zdarzyła się niecodzienna sytuacja. W poniższym artykule znajdują się m.in. niepublikowane wcześniej wypowiedzi tragicznie zmarłego w październiku Seana Edwardsa, którymi zawodnik podzielił się z naszym portalem na kilka dni przed śmiercią.
Na początku zastanówmy się, czy warto by twój bliski był zawodowym kierowcą wyścigowym? Rozumiem, że nie muszę nikomu przypominać, jak bardzo niebezpieczne są wyścigi samochodowe. Mimo że standardy bezpieczeństwa w obecnych czasach stoją na bardzo wysokim poziomie, to patrząc na osiągane przez kierowców prędkości nigdy nie jesteśmy w stanie wszystkiego przewidzieć, tym bardziej, że samochody Formuły 1 nie mają osłoniętych kokpitów. Całe ciało kierowcy w samochodzie Formuły 1 osłonięte jest niesłychanie wytrzymałą warstwą włókna węglowego, zawodnicy ubrani są w ognioodporne kombinezony i specjalną, niepalną bieliznę. Wszystko to wykonane jest z Nomexu, przez co żadna iskra nie ma prawa przeniknąć do ciała kierowcy. Nie ma miejsca na prowizorkę i wszystko musi być dokładnie sprawdzone, zanim Światowa Rada Sportów Motorowych uzna to za solidne. Wyjątkiem jest jednak głowa, którą ochrania jedynie kask, ze słabym punktem, zwanym wizjerem. Teraz i tak sytuacja jest dobra, gdyż po incydencie Felipe Massy z GP Węgier w 2009 roku górna część wizjera wykonana jest z kuloodpornego zylonu. Może gdyby to rozwiązanie zostało wprowadzone do Formuły 1 jeszcze na początku lat 90 to Ayrton Senna zdołałby wyjść cało z wypadku na torze Imola w 1994. Dziś możemy już tylko gdybać i wspominać zaprzeszłe czasy.
Viviane Senna straciła we wspomnianym wypadku brata, jednak już w tamtym czasie w wyścigi zaangażowany był jej syn, przyszły kierowca Formuły 1, Bruno. Po tak potężnym ciosie jakim z pewnością był dla niej wypadek Ayrtona nie chciała, by w taki sam sposób swój żywot zakończył jej syn. „Próbowałam przekonać Bruno, by jeździł na deskorolce.”
– przyznaję po latach Viviane, na łamach magazynu F1 Racing, „Byłam bardzo zaskoczona, gdy powiedział mi, że chce się ścigać. Owszem, w weekendy jeździł gokartami na naszej farmie, ale przecież jak gra się w piłkę z kolegami, nie oznacza to wcale kariery zawodowego piłkarza.”
Pasja i uzależnienie od motorsportu wzięły jednak górę i młody Brazylijczyk podjął świadomą decyzję by pójść w ślady legendarnego wuja. Dla rodziny zaistniała sytuacja nie była bynajmniej na rękę, gdyż wszyscy byli z powrotem skazani na stresowanie się przed ekranami telewizorów, czy Bruno dojechał spokojnie do mety, czy wylądował na barierach. „Od chwili, gdy Bruno siada za kierownicą, aż do przejechania linii mety jest to dla mnie udręka. Nic się nie zmieniło. Jest identycznie, jak wtedy, gdy oglądałam wyścigi Ayrtona.”
Nie każda historia musi rysować się jednak w czarnych barwach. Spójrzmy na sytuację w domu innej rodziny, której jeden z członków zdobył kiedyś mistrzostwo świata, z nazwiskiem Scheckter na boku swojego Ferrari. Tam nie tylko Jody pasjonował się wyścigami, ale również i jego straszy brat - Ian. Mimo że obaj ścigali się w Formule 1, to Jody'emu szło to lepiej. „Nie za bardzo pamiętam czasy kiedy mój tata i wujek ścigali się w Formule 1.”
– mówi dziś z kolei Jaki Scheckter, syn Iana i siostrzeniec Jody'ego. „Widziałem kilka krótkich nagrań wideo, jak siedzę z mamą w boksach i pomagamy mechanikom w przygotowaniu samochodu taty, oglądamy jak się ściga, kibicujemy mu. Pamiętam, że kiedyś siedziałem w samochodzie Formuły Atlantic, którym ścigał się tata. Raz wziął mnie nawet na kolana i przejechaliśmy wolno okrążenie toru w Killarney!”
Jaki, podobnie jak Bruno, również poszedł w ślady sławnego wuja. Jego talent nie jest jednak tak wielki jak starszego pokolenia. Miłość do wyścigów jest jednak wspólną cechą całej rodziny Scheckterów i Jaki ściga się w mniej znaczących seriach. Nie narzeka na brak zajęć, gdyż prowadzi również znany w RPA, zespół Pablo Clark Racing, w którego garażach stoją głównie sportowe samochody z czarnym, wierzgającym koniem w logu. Zespół ten pełni również rolę szkoły wyścigowej. Często pojawiają się na różnego typu imprezach, a sam Jaki podczas jednej z nich w tym roku miał nawet okazję jeździć samochodem Ferrari, którym Jean Alesi ścigał się po torach Formuły 1 w 1995 roku.
Co w przypadku, gdy myśli się o wyścigach nieco poważniej niż Jaki? Gdy gościnne starty w mało znaczących wyścigach ci nie wystarczają i chcesz zajść jeszcze dalej i ponownie wprowadzić nazwisko na pierwsze strony gazet? Rola ojca jest w tym bardzo ważna, ale nie można również przedobrzyć. „Jako, że prawie wszyscy znali mojego tatę, to łatwiej było mi rozmawiać z zespołami wyścigowymi. Kiedyś przeszedł jednak czas, bym wyszedł z jego cienia i samemu zbudował swoją markę, co chyba mi się udało. Obecnie jestem bardziej znany jako Sean Edwards, a nie syn Guya Edwardsa.”
– mówi Sean Edwards, syn Guya Edwardsa, który wsławił się w historii F1 głównie ratowaniem Nikiego Laudy z płonącego wraku Ferrari podczas wypadku na Nürburgringu w 1976 roku.
Obecnie w paddocku Formuły 1 najbardziej znanymi ojcami są Anthony Hamilton i John Button, którzy przyjeżdżają praktycznie na każde zawody. Obaj zaangażowani w karierę swoich synów od samego początku opalają się teraz w blasku sławy swoich synów, z tytułami mistrza świata Formuły 1. Ich postawa znacząco się od siebie różni. Gdy Lewis stał się gwiazdą światowego formatu i wdarł się przebojem do Formuły 1 Anthony nie chciał oddać go w pełni pod skrzydła McLarena. Mimo że ekipa ta od lat słynie z doskonałości, a wręcz perfekcji w wykonywanej pracy i nic nie zostawia się tam przypadkowi, to tata Lewisa za wszelką cenę chciał mieć w tym wszystkim swój głos, pozostając managerem syna, aż do 2010 roku. Patrząc z perspektywy czasu, nie była to dobra decyzja, zarówno dla Lewisa, jak i dla zespołu. W przypadku Jensona mogliśmy odnieść wrażenie, że wszystko przebiegło dużo płynniej.
John Button może być podawany za wzór ojca kierowcy wyścigowego. Patrząc na karierę Jensona Buttona zobaczymy w niej niewspółmiernie mniej wzlotów, niż upadków. Po około 5. latach spędzonych w Formule 1, gdy ścigał się już w zespole BAR, który następnie zmienił nazwę na Honda Racing, Gil de Ferran (dyrektor techniczny zespołu BAR/Honda Racing w latach 2005-6) nie mógł wyjść z podziwu patrząc na dane z telemetrii, które wyraźnie wskazywały na to, że Jenson kręcił perfekcyjne okrążenia, ale mimo to wyników nie było. Z najbliższego otoczenia Jensona tylko ojciec wierzył w końcowy sukces, który znajdował się na końcu zawiłej i pagórkowatej drogi. Nie zależnie od sytuacji, wciąż motywował i pocieszał syna gdy ten przeżywał chwilę zwątpienia. Wiedział, że kiedyś determinacja przyniesie efekty. Nie mylił się. W roku 2009 Jenson Button zdobył sensacyjny tytuł z zespołem Rossa Brawna i automatycznie pojawił się na pierwszych stronach motorsportowych gazet. Na konferencje prasowe nagle zaczęło przychodzić nie trzech, a dziesiątki dziennikarzy chętnych na nagranie kilkusekundowej wypowiedzi mistrza. Poczciwy John zrobił więc najlepiej jak mógł i usunął się w cień syna, nie ingerując już w jego karierę, jednakże wciąż pozostając dla niego solidną podporą. Pytany o sekret sukcesu John Button najczęściej przywołuje pewną historię, która miała miejsce jeszcze w czasach gdy Jenson miał 10 lat i ścigał się gokartami. Gdy wracali z jednego z wyścigów zatrzymali się na stacji benzynowej. Myśląc, że mały Jenson śpi na tylnej kanapie samochodu John powiedział do swojej żony, Simone: „Chłopak chyba nie ma talentu.”
Syn to usłyszał, jednak nic nie powiedział. Dopiero po latach zdobył się na wyznanie: „Słyszałem, jak mówiłeś do mamy, że nie mam talentu. Pomyślałem wtedy: Cholera! Pokażę ci, że mam!”
Kilkanaście lat później pokazał to całemu światu.
Co jeśli odwrócimy sytuację o 180 stopni i spojrzymy na wszystko z perspektywy kobiety? Na początku istnienia Formuły 1 widok żon kierowców, stojących w boksach ze stoperem w ręku, mierzących czasy okrążeń i zapisujących je starannie na kartce był na porządku dziennym. Wiadomo, że kobiety nie są stworzone do pracy przy samochodach, jednak świadomość, że ich ukochany przemyka obok barier z niesamowitą prędkością sprawiła, że panie robiły wszystko co mogły, by pomóc zespołowi przygotować samochód tak, by możliwie jak najwięcej obniżyć ryzyko wypadku. Pod koniec lat 60 w paddocku Formuły 1 najbardziej znanymi przedstawicielkami płci pięknej były Nina Rindt, Betty Hill, Sally Courage, Margherita Bandini i Helen Stewart. Później do tej piątki dołączyły jeszcze Maria Helena Fittipaldi i Barbara Peterson. Gdy spojrzymy na historie czterech pierwszych pań, to ich mężowie stracili życie robiąc to, co kochali. Graham Hill nie zginął wprawdzie na torze, a w samolocie, jednak był w drodze na testy F1. „Miło było być żoną kierowcy Formuły 1, choć w pewnych okresach, zwłaszcza na początku było wiele napięć.”
– mówi Margherita Bandini, małżonka Lonrenzo Bandiniego, byłego gwiazdora Ferrari. „Naszą rodzinę tworzyliśmy tylko on i ja, nikt więcej. Prowadziliśmy całkiem normalne życie, jak każda normalna para. Odbywaliśmy za to wiele wyjazdów i często byliśmy w podróży. Teraz, mimo że żyję z drugim mężem, z którym mam syna, bardzo pozytywnie wspominam te czasy. Jest w nich trochę nostalgii. Od momentu śmierci Lorenzo minęło ponad 47 lat, więc to naturalne, że większość kontaktów z tamtych czasów mi się urwało. Obecnie zdarza mi się rozmawiać z Mauro Forghierim, Nino Vaccarellą i jeszcze kilkoma innymi osobami, jednak jest to sporadyczny kontakt.”
Można śmiało rzec, że do momentu wprowadzenia "reform Jackiego Stewarta" kierowcy padali jak muchy, a szefowie zespołów, czy dealerzy samochodów brali na ich miejsce kolejnych. Gorycz i emocje jakie pojawiały się w sercu żony po stracie męża były natomiast niewspółmiernie większe niż smutek szefa ekipy wyścigowej, który stracił po prostu pracownika, gdyż uczucia i więzi nie były tak znaczące jak w przypadku rodziny, choć oczywiście w przypadku, małych, "garażowych" ekip zdarzały się wyjątki. „Byłam wściekła, że życie toczy się dalej, a Jochen zginął. Umarł robiąc to, co lubił najbardziej. Świat się nie skończył, mam córkę. Bardzo jej brakuje ojca. Pracowała 4 lata w Formule 1, by poznać to środowisko i chyba poznała, ale cóż, skończyło jak się skończyło...”
- to natomiast wyznanie Niny Rindt, która mimo że jej mąż zginął pond 40 lat temu, nadal pozostaje w środowisku motorsportu, a czasami można ją nawet spotkać na imprezach motoryzacyjnych, jak chociażby festiwal w Goodwood. Nie wszyscy mają jednak takie podejście. Po śmiertelnym wypadku Josepha Schlessera, podczas Grand Prix Francji w 1968 jego żonę musiano owinąć w kaftan bezpieczeństwa, gdyż gdy dowiedziała się o wypadku męża agresja w kierunku ekipy Hondy, w barwach której ścigał się Jo była porównywalna do ataku furii drapieżnego niedźwiedzia. Od tamtego czasu nienawidzi wyścigów.
O ile z biegiem czasu, począwszy od lat 70, życie szefów zespołów coraz bardziej ograniczało się głównie do biznesu, jakim sam w sobie był zespół, to życie prywatne zawodników nie uległo zmianie w żadnym calu. Przyjaźnie na linii szef-kierowca były spotykane coraz rzadziej. „Życie wyglądało mniej więcej normalnie, gdyż tata nie chciał żebyśmy się angażowali w jego pracę.”
- wspomina z kolei Monica Brambilla, córka Ernesto i siostrzenica Vittorio Brambilli. „Zawsze chciał robić wszystko sam, nie lubił dealerów samochodowych, trochę im nie ufał. Moja mama, siostra i ja nigdy nie byliśmy na jego wyścigu, zawsze tylko czekałyśmy na telefon w niedzielny wieczór. W czasach kiedy się ścigał miałam tradycję, że zawsze na każdy wyścig dawałam mu pudełko czekolady.”
W historii Formuły 1 był jednak jeden przypadek, kiedy to córka poszła w ślady ojca, który tak samo jak Vittorio Brambilla, ścigał się w Formule 1 w latach 70. Mowa tu oczywiście o Emilio i Marii de Villocie. Mała Maria odziedziczyła po ojcu trochę talentu, a dorastanie w środowisku wyścigowym sprawiło, że również złapała bakcyla. Gdyby nie znane już w świecie motorsportu nazwisko, z pewnością byłoby jej dużo trudniej, gdyż kobiety w roli kierowcy trafiają się niesłychanie rzadko. Wykorzystanie lepszej pozycji wyjściowej sprawiło, że pewnego dnia pojawiła się w paddocku F1. Niestety, nieszczęśliwy wypadek podczas testów aerodynamicznych przedwcześnie zakończył karierę Hiszpanki, która również odeszła od nas w tym roku.
„To, że mam na nazwisko Scheckter pomaga mi w wielu rzeczach, jeżeli faktycznie jestem szybkim kierowcą. Nazwisko Scheckter w połączeniu z szybką jazdą zawsze wygrywa. Było ciężko wypracować taki prestiż, ale się opłaciło.”
– dodaje z uśmiechem na twarzy Jaki. Raz wypracowaną markę, ciężko stracić.
„Od kiedy skończyłem 2 lata chciałem zostać kierowcą wyścigowym. Przypuszczam, że dorastanie w środowisku motorsportu znacząco na mnie wpłynęło. Wielu małych chłopców ma takie same marzenie, ale nie wszyscy mają tyle szczęścia, by je zrealizować, tak jak ja to zrobiłem.”
- te słowa Seana Edwardsa podkreślają, że jeżeli ma się taki sam cel jak ojciec, to lepszego startu praktycznie nie można sobie wymarzyć. Ojciec służył mu nie tylko radą, ale i fachową pomocą. „Zawsze dostawałem od niego wiele wsparcie, tak samo jak i od mamy. Bardzo mi pomógł w początkowym etapie mojej kariery.”
- Guy zbudował u Seana prawdziwy autorytet, głównie przez podzielanie tej samej pasji. To, że inni członkowie rodziny nie podzielają pasji do wyścigów, nie oznacza jednak, że nie można liczyć na pomoc. Wiadomo, że poprzez życie pod jednym dachem z człowiekiem, który na co dzień ściga się z wielką prędkością po torach na całym świecie może mieć z pewnością nadwyrężone nerwy, jednak należy mieć również świadomość, że człowiek ten robi to, co kocha, a jeżeli kochamy swoich bliskich, to nie wolno zabraniać im robić tego, bez czego nie mogą żyć. Znakomicie ten sens oddają sławne słowa Ayrtona Senny z roku 1989, od którego historii zacząłem ten artykuł:
"Ściganie się, rywalizacja,
Mam to we krwi,
To część mnie,
To część mojego życia."