Czy F1 w pogoni za pieniędzmi traci tożsamość?

Czy nowa nazwa dla teamu z Faenzy to tylko jednorazowa wpadka, o której za kilka lat nie będziemy już pamiętać, czy może to objaw tego, że Formule 1 dzieje się coś niepokojącego? Czy dzisiaj zespoły nadal szukają pieniędzy, by móc się ścigać o najwyższe cele, czy może uczestniczą w tej zabawie tylko po to, by zarabiać pieniądze.

Jak wiadomo skrót RBR oznacza Red Bull Racing, natomiast RB oznacza od niedawna Visa Cash App RB Formula One Team. Te słowa to nie hasło logowania na stronę Red Bulla, tylko autentyczna nazwa zespołu. Tak naprawdę jeśli odjąć nazwę sponsora zostają same litery RB. Takiej nazwy nie wymyśliłby nawet Ron Dennis, który nazwał kiedyś swój zespół Project Four. To jak dotąd najkrótsza nazwa konstruktora w historii F1, nie mówiąca nikomu zupełnie nic, poza tym, że Red Bull kompletnie zjadł już tożsamość swojego drugiego zespołu. Nie ma co wzruszać ramionami, mówiąc, że to tylko nazwa i nie ma to większego znaczenia.

Traktowanie nazwy zespołu jako banneru reklamowego to stopień urynkowienia wszystkiego, do którego nie posuwają się nawet Amerykanie. Oczywiście w IndyCar jest natłok tytularnych sponsorów, a każdy kierowca ma obowiązek umieszczenia ich w niemal każdej swojej wypowiedzi, co prowadzi do karykaturalnych rezultatów, ale jednak nazwy zespołu pozostają poza tym. To nie dla tego, że stoją za tym jakieś wyższe wartości, ale z powodu dostrzegania znaczenia rozpoznawalności marki. Andretti, Ganassi czy Penske, to już ikoniczne nazwy. Sponsorzy chcą być wymieniani obok tych marek, a każdy nowy podmiot chce budować swoją. W przypadku RB nazwę zespołu zredukowano do minimum, by zrobić miejsce dla sponsora. Czy w ten sposób nie tracimy czegoś ważnego? Sądząc po jednoznacznie negatywnej reakcji kibiców i dziennikarzy, chyba tak.

Zespół z Faenzy to cztery dekady w F1. Dwie z nich, jeszcze przed pojawieniem się pieniędzy z Red Bulla, to walka o przetrwanie. W tym czasie z F1 musiało wycofać się kilkanaście małych zespołów, ale Minardi przetrwało, dając możliwość debiutu wielu przyszłym zwycięzcom wyścigów, a nawet mistrzom świata. Zespół odnosił też małe wielkie sukcesy, jak piąte miejsce Marka Webbera w jego debiucie. Albo drugie miejsce na starcie Pierluigiego Martiniego w Phoenix, w sezonie 1990, czy jego chwilowe prowadzenie w Portugalii rok wcześniej. Wszystko to były heroiczne wyczyny zespołu skazanego na porażkę, a jednak nigdy nie poddającego się.

Oczywiście po nawiązaniu współpracy z Red Bullem zespół pokazał, że stać go na dużo więcej. Jeśli liczyć od 2007 roku, to team z Faenzy ma tyle samo zwycięstw na domowym torze w Monza, co Ferrari, czyli dwa. Oba zwycięstwa zespół odniósł pod różnymi nazwami, teraz ma kolejną. Jednak włoscy tifosi ubiorą się oczywiście wyłącznie w barwy Ferrari a nie Visy Cash App RB.

Pogłoski o dalszym zacieśnianiu współpracy z Red Bullem, były traktowane jako zapowiedź lepszych czasów dla teamu z Faenzy, ale może być to zapowiedź ostatecznego zamazywania odrębności teamu i traktowania go przez główny team Red Bulla coraz bardziej instrumentalnie. Nazwa, określająca przecież tożsamość teamu, została przecież właśnie sprzedana i to nie nowemu potężnemu właścicielowi, tylko po prostu sponsorowi, który może opuścić zespół nawet za rok. Pokazuje to, że Red Bull chce mieć swój drugi zespół, nawet jeśli nie ma na niego żadnego pomysłu. Chce po prostu go posiadać i czerpać z niego korzyści.

Co prawda trzeba tu przypomnieć, że sam Colin Chapman zmienił kiedyś oficjalną nazwę zespołu Lotusa na John Player Special, ale na nową nazwę nikt nie zwrócił uwagi i dziś mało kto o tym pamięta. W mojej opinii tak samo należałoby potraktować nową nazwę zespołu z Faenzy, tylko w tym przypadku nie wiadomo do jakiej nazwy wrócić.

Ani Ken Tyrrell, ani Frank Williams, ani Bruce McLaren, ani Enzo Ferrari, ani Peter Sauber, ani Giancarlo Minardi, ani Eddie Jordan, nie wchodzili do F1 dla pieniędzy. To ich autentyczna pasja do wyścigów, która  sprawiała, że każdy z nich umiał przetrwać bardzo trudne czasy, jest podstawą, na której zbudowano obecną potęgę F1. Dotyczy to też Dietricha Mateschitza. Tych ludzi już w F1 nie ma. Ich następcy muszą pamiętać, że o to dziedzictwo trzeba dbać i nie sprzedawać go tanio. 

W F1 zawsze panował kapitalizm, czyli system, który może powodować duże rozwarstwienie majątkowe. Może się zdarzać, że najbogatsi bogacą się tak szybko, że stają się osobną klasą, żyjącą na zupełnie innym poziomie niż reszta i zagarniającym dla siebie wszystkie frukta. W F1 przez dekady był jasny podział. Bogacze walczyli o tytuły, średniacy cieszyli się z podiów, a maruderzy cieszyli się, że w ogóle istnieją.

Tak wyglądała F1 przez lata, ale wraz z ograniczeniami budżetowymi i pakietem nowych regulacji mających wyrównywać szanse, w F1 powiało trochę socjalizmem. W tym systemie z kolei zapewniony byt, ale brak możliwości radykalnego powiększenia zasobów, może prowadzić do pewnego rozleniwienia, a także do gorliwego pilnowania swoich przywilejów.

Oczywiście ten "socjalizm" w F1 jest o tyle szczególny, że nie służy poprawie losu ludzi w jakiejkolwiek trudnej sytuacji. Obecnie Formuła 1 osiągnęła punkt, w którym teamy znajdują się w sytuacji bardziej komfortowej niż kiedykolwiek wcześniej.

Zespoły kilka lat temu stojące na krawędzi upadku, teraz funkcjonują jak globalne franczyzy. Ich byt jest zapewniony, ale gdy do F1 chce wejść Andretti, nagle rozlega się wrogi syk ze strony szefów teamów, broniących swoich pieniędzy niczym Gollum pierścienia. Powstała uprzywilejowana kasta, chroniąca swoich przywilejów. Wyścigowa superliga.

Gdy Andretti chce wejść do F1 szefowie zespołów pytają, co nowego i istotnego ten team może wnieść do F1. Co Andretti może wnieść? Chyba tylko spuściznę ponad pół wieku historii ścigania się o najwyższą stawkę w wielu seriach wyścigowych po obu stronach Atlantyku. To jak widać dla ludzi zarządzających teamami F1 nie jest obecnie istotne. Wypadałoby zapytać jaką wartość oni wnoszą. Odpowiedź jest oczywista w przypadku Ferrari i Mercedesa, ale są teamy, dla których to pytanie byłoby niewygodne.  

Z góry przepraszam za to jak nudne będą następne dwa zdania, ale poruszę temat Saubera. Sauber w tym roku dodał do nazwy zespołu aż dwóch sponsorów, bo dlaczego nie. Tytułowym sponsorem jest Stake, ale zespół nazywa się Kick Sauber. Jest to dla kibiców groteskowe i dezorientujące. Widać tu już równię pochyłą polegającą na znajdowaniu coraz to nowych sposobów sprzedania się. Takich sposobów można znaleźć jeszcze wiele, ale fani są zainteresowani nie sponsorami, specjalnymi malowaniami, celebrytami, czy akcjami promocyjnymi, tylko rywalizacją. Tym co autentyczne i wzbudzające sportowe emocje. Sauber w zeszłym roku nazywał się Alfa Romeo, ale można było ten fakt przeoczyć, bo nie zapisał się ten zespół w pamięci kibiców kompletnie niczym, może z wyjątkiem gołego tyłka Valtteriego Bottasa.

Jeśli teamy Formuły 1 chcą poważnie traktować swoją narrację o potężnych franczyzach, muszą zadbać, żeby przekonać świat do tej narracji. Zespoły muszą mieć silną tożsamość. Saudyjscy szejkowie wolą kupować europejskie kluby piłkarskie niż inwestować w swoje, bo mają one niepowtarzalną tożsamość i to właśnie stanowi ich wartość. Zespół z Faenzy jest w F1 od czterech dekad i ma za sobą bogatą historię. Nikt w Red Bullu tego chyba nie docenia.

Można malować samochód w barwy różnych sponsorów, ale do historii przechodzą barwy, kojarzone ze sportowymi osiągnięciami.  Grand Prix oznacza wielką nagrodę. Te słowa odnoszą się do nagrody za zwycięstwo. To jest DNA F1. Jeśli największą nagrodą staną się pieniądze pozyskiwane przy okazji startów, a nie dzięki zwycięstwom, również kreatywność już nie zespołów sportowych, ale przedsięwzięć biznesowych nastawionych na zysk, przekieruje się ze sportu, na sprzedawanie produktu, jakim jest ten sport.

To wszystko wiąże się z nową sytuacją, w której samo uczestnictwo w lukratywnym przedsięwzięciu pod nazwą F1, jest już wygraną. Ale o tą wygraną nikt już nie konkuruje, a jak pokazuje przykład Andrettiego, zespoły F1 chcą zabetonować stawkę i nie dopuszczać już nikogo do tej żyły złota.

Czy są już w F1 teamy, którym wystarcza istnienie i mogą doskonale funkcjonować, nie walcząc w ogóle o zwycięstwa? Jak dotąd wielkie koncerny wchodziły do F1 by wygrywać, tylko to gwarantowało opłacalność całego przedsięwzięcia. Dla małych teamów każdy punkt miał olbrzymie znaczenie, a awans o jedną pozycję w klasyfikacji konstruktorów, to było czasem być albo nie być. Teraz nikt o swój byt nie musi się martwić. O ile dotychczas czołowe teamy walczyły o zwycięstwa a reszta o przetrwanie, teraz czołowe teamy będą walczyć o zwycięstwa, a reszta o nic. Będą po prostu istnieć. I zarabiać.

Czy zespół Alpine nie zaczyna powoli mościć się w środku stawki? Dekadę temu, po tylu porażkach, Renault pewnie wycofałoby się z F1, bo ten interes przestałby się opłacać. Teraz nie widać w teamie paniki, mimo że rezultaty są rozczarowujące. Mimo wszystko cieszą się z tego, że mają miejsce w F1. A co powiedzieć o Haasie, jego tożsamości i planach na przyszłe zwycięstwa. To jest przykład teamu, w który Gene’owi Haasowi nie opłaca się ani inwestować, ani go sprzedać. Najlepszym interesem jest trwanie.

Paradoksalne jest narzekanie na to, bo taka stabilizacja to coś, o czym teamy zawsze marzyły. Tylko sport polega na tym, by o swoje marzenia walczyć, a nie mieć zagwarantowane ich spełnienie. Czy brak ciągłej presji wyników na dłuższą metę nie może być czymś, co zmieni F1 w coś znacznie mniej ekscytującego? F1 już dawno stała się mniej niebezpieczna dla zawodników i to bardzo dobrze. Ale czy fakt, że stanie się mniej niebezpieczna dla konstruktorów, to na pewno plus? Wejście do F1 powinno wiązać się z ryzykiem bolesnej porażki. To w końcu czyni sport elitarnym.

Dochodzimy do momentu, gdy ta kapitalistyczna gra o wielkie pieniądze prowadzi paradoksalnie do obniżenia znaczenia konkurencji. Wygrani mogą być nawet ci, którzy do niczego się nie nadają, ważne, żeby być w klubie zwycięzców. Czyli późny kapitalizm w pełnej krasie.

DNA Formuły 1 przez całą jej historię, to nie zawsze kryształowi, ale zawsze pełni pasji ludzie, poświęcający bardzo wiele, by konkurować o najwyższą możliwą stawkę. Jeśli w pogoni za pieniądzem to zginie, F1 może osiągnie zyski jako biznes, ale przeminie jako obiekt fascynacji. Kolejni mistrzowie będą bogaczami, ale nie legendami. Oby tak się nie stało. F1 ma warunki, by rozwijać się dalej, ale potrzebuje do tego co najmniej dziesięciu teamów, które reprezentują nie pieniądze, ale ludzi i ich pasję. Charyzmatycznych i opętanych rządzą zwycięstwa. I nazw, które takich ludzi i takie historie przywołują. Nazw takich jak na przykład Andretti.

W którymś momencie trzeba zacząć zwracać uwagę na to, że tożsamość i wizerunkowa spójność to coś, co ma większe znaczenie niż pieniądze. To zainteresowanie fanów jest przecież tym, co nadaje wartość całemu przedsięwzięciu.

Nie przegap żadnej informacji. Obserwuj ŚwiatWyścigów.pl na Google News.

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Pokaż komentarze