Weekend, który obnażył Formułę 1

Odwołanie Grand Prix Australii i kulisy tego wydarzenia odbiły się szerokim echem na całym świecie. Kibice czekający przy bramkach, fani czekający na włączenie telewizorów, dziennikarze, telewizje i media na całym świecie z zapartym tchem śledziły to, co działo się pomiędzy ogłoszeniem stwierdzonego przypadku koronawirusa, a odwołaniem wyścigu.

Chyba jedyne, co wynikło pozytywnego z całego zamieszania to to, że przywieziona na tor żywność, która miała zostać wykorzystana przez uczestników, nie poszła na marne, a została przekazana firmie SecondBite, współpracującej z 1300 podmiotami w Australii, odpowiedzialnymi za dowóz żywności tym, którzy najbardziej tego potrzebują. W sumie przekazano 1,5 tony żywności, która zostanie rozdysponowana według potrzeb.

Tyle jednak o plusach, bo już na samym początku należałoby się zastanowić, dlaczego Formuła 1 przyleciała w ogóle do Australii. Było to szczęśliwe samo w sobie, bo ograniczenia w ruchu lotniczym oraz przekraczaniu granic nałożono już po tym, jak wszyscy zdążyli opuścić Europę, a przede wszystkim Włochy.

W Melbourne dopiero co odbyły się rozgrywki pucharu świata w krykiecie kobiet i nie było wielką tajemnicą, że w mieście jest obecny wywołujący strach koronawirus. Na dzień przed rozpoczęciem weekendu potwierdzony przypadek stwierdzono u pracownika restauracji w Parku Alberta, tuż przy samym torze.

Choć zagrożenie dla wszystkich przebywających w padoku dosłownie wisiało w powietrzu, poza postawieniem kilku barierek, trudno było dostrzec jakiekolwiek środki ostrożności. Podczas sesji autografów co prawda zabroniono robienia zdjęć z kierowcami, lecz ci sami kierowcy dopiero co przebywali w zatłoczonej sali konferencyjnej, gdzie organizowano spotkanie z mediami. Kilkaset osób upchniętych na przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych? F1 właśnie złamała jedną z najważniejszych zasad powstrzymywania zarazy.

W czwartek nadeszło nieuniknione – trzech członków ekip zaczęło przejawiać objawy wystarczające do tego, by zostali poddani izolacji, a wkrótce u członka McLarena stwierdzono pozytywny wynik testu. Brytyjski zespół zareagował bardzo szybko i oświadczył, że nie przystąpi do weekendu.

Pomimo tego, że jeden z najbardziej poważanych zespołów w stawce właśnie zrezygnował ze startu, FOM wydawało się być niewzruszone sytuacją. Na miejscu nie było nawet szefa Formuły 1 Chase’a Careya, a dyrektor ds. sportowych Ross Brawn zdobył się jedynie na to, by powiedzieć, że zespół sam się wycofał i nie ma podstaw do odwołania zawodów. Największym niedopatrzeniem było jednak to, że władze serii nie ujawniły tożsamości zarażonej osoby i nie dały żadnych wskazówek reszcie przebywającej w padoku, która przecież mogła mieć z nim kontakt. Ponownie, sytuację w swoje ręce musiał wziąć McLaren, uspokajając wszystkich, że zidentyfikowano 14 potencjalnie narażonych osób, a reszta nie powinna obawiać się o swoje zdrowie. Szczęśliwie więc, nie był to pracownik przemieszczający się ciągle po terenie toru.

Jeden potwierdzony przypadek wystarczył, aby w Ferrari stracili zimną krew. Na spotkaniu kryzysowym szefów ekip, włoski zespół miał kategorycznie sprzeciwić się ściganiu, biorąc za sojuszników swoje zespoły klienckie – Alfę Romeo oraz Haasa. Przeciwne było również Renault, których mechanik podobno zaraził się już podczas testów w Barcelonie, a sprawę zamieciono pod dywan. Entuzjastyczne co do startu były tylko zespoły Hondy – w Red Bullu i Alpha Tauri zachowywano się, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Decydujący głos należał do Toto Wolffa, który również miał poparcie swoich klientów. Początkowo Austriak chciał się ścigać, lecz telefon od szefa Daimlera Oli Källeniusa dał mu do zrozumienia, że w interesie koncernu jest to, aby wrócił do stolika i zmienił decyzję.

W czwartek wieczorem zaledwie dwa zespoły były zdecydowane przystąpić do weekendu. Jaka była na to reakcja? Żadna! FIA nie mogła wkroczyć i przerwać rundy na podstawie braku samochodów, dopóki nie zostanie rozpoczęta choćby pierwsza sesja, organizator usilnie próbował wywiązać się ze swoich zobowiązań, aby nie płacić kar kontraktowych, a Chase Carey, który wydawał się jedyną osobą zdolną do podjęcia jakiejś decyzji, dopiero był w drodze z Wietnamu, gdzie spotykał się z organizatorami mającego się dopiero odbyć wyścigu.

Dopiero gdy Amerykanin wylądował w Australii i zasiadł do spotkania z organizatorem, uzgodniono warunki odwołania wyścigu. Miało to miejsce już dawno po tym, jak fani mieli zostać wpuszczeni na tor, a w tle słychać było dźwięki samochodów Porsche, które uczestniczyły w jedynym wyścigu, jaki miał dojść do skutku – w tym miejscu należą się ogromne słowa uznania dla 950 sędziów flagowych, którzy bez wyjątku przyszli na tor wykonywać swoje obowiązki. Co ciekawe, część ekip w tym momencie już dawno się pakowała, a Sebastian Vettel i Kimi Räikkönen mieli już lecieć samolotem do Dubaju.

Na dwie godziny przed pierwszym treningiem F1, zorganizowano w pośpiechu konferencję prasową, na której Chase Carey, dyrektor wyścigu Michael Masi oraz prezes AGPC Andrew Westacott, ogłosili w końcu odwołanie całego weekendu. Sytuacja była kuriozalna, bo wszyscy wymieniali się jednym mikrofonem, a dziennikarze i fotografowie pracowali w jeszcze większym ścisku niż zazwyczaj.

Gra toczyła się oczywiście o 30-35 milionów dolarów opłaty licencyjnej, jaką organizator musi ponieść na rzecz przyjazdu Formuły 1. Kontrakty są oczywiście niejawne, lecz mówi się, że za kryterium wyznaczone jest czwartkowe badanie techniczne samochodów, które się odbyło. Tłumaczyłoby to, dlaczego AGPC bało się samodzielnie odwołać wyścig i czekało na ruch ze strony F1.

To, co trudno wytłumaczyć, to że na decyzję trzeba było czekać aż Chase Carey osobiście zasiądzie do rozmów. Naprawdę trudno uwierzyć, że w sporcie, gdzie nic nie jest pozostawione przypadkowi, a zespoły sporządzają drobiazgowe plany na każdą ewentualność, FOM nie miało planu B czy choćby swojego przedstawiciela na miejscu, który mógłby podejmować decyzje od ręki.

Oczywiście, odwołanie wyścigu ulicznego to gigantyczne straty dla wszystkich, a demontaż całej – jak się okazało niepotrzebnej – infrastruktury pochłonie kilka tygodni, ale wygląda na to, ze zwlekanie z decyzją tylko pogorszyło sytuację.

FOM w przeciągu jednej sesji giełdowej straciło prawie 20% swojej wartości – i to jeszcze zanim podjęto decyzję o odwołaniu wyścigu, grupka pracowników McLarena jest uwięziona w swoich pokojach hotelowych na dwa tygodnie, wszyscy powracający do Europy będą musieli wcześniej czy później przejść podobną kwarantannę (jak nasi dobrzy koledzy z Eleven Sports), a to tylko wierzchołek góry lodowej. Co z tysiącami fanów, którzy tłoczyli się przy wejściu na tor, a którym nie przekazano nawet, że nie zostaną na niego wpuszczeni? Jeżeli okaże się, że któryś z nich zachorował, może to doprowadzić do paraliżu wszystkich służb i mieć bardzo daleko idące konsekwencje dla Melbourne i nie tylko.

Tak właśnie wygląda chaos. Chaos, którego wielu się spodziewało. Chaos, który otwarcie przepowiadał w czwartek Lewis Hamilton, rozszarpując szefostwo FOM słowami, że kasa rządzi wszystkim. Chaos, który pozostawi niesmak i złe wrażenie na bardzo długi czas. Chaos, którego nie chcieli Australijczycy, rysując na niebie napis „STOP F1”, a po którym mogą nie chcieć nigdy więcej zobaczyć mistrzostw na swojej ziemi.

Nie przegap żadnej informacji. Obserwuj ŚwiatWyścigów.pl na Google News.

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Pokaż komentarze